Przewodnik Ekonomiczny#2: Czy podatki muszą być niskie?
W Polsce przez lata rząd dusz sprawowała tzw. szkoła niskich podatków. Ale przecieżnawet ona nie jest nieomylna. Poza nią także jest życie. Nie wierzycie? To zobaczcie sami.
Przez szkołę niskich podatków przeszła u nas cała generacja elit politycznych, ekonomicznych i opiniotwórczych. Oni zaś podawali zdobyte w niej nauki dalej. W efekcie o potrzebie niskich podatków są u nas przekonane szerokie masy społeczne niezależnie od poziomu wykształcenia, zamożności czy wieku. Panuje przekonanie, że dobre podatki to niskie podatki. Zawsze i wszędzie.
W szkole niskich podatków o ich słuszności przekonywano zazwyczaj przy użyciu trzech argumentów:
Po pierwsze, mówiono o tzw. krzywej Laffera.
Krzywa ta powstała w grudniu 1974 w słynącej z dobrych steków waszyngtońskiej restauracji „Two Continents”. A narysował ją - czekając na wspomniane steki - na trzydziestoparoletni ekonomista Arthur Laffer. Sporządzony na serwetce szkic przedstawiał symetryczny pagórek wpisany w w dwie osie. Tu - mówił Laffer wskazując na oś poziomą - są stawki podatkowe. A tu - dodawał przesuwając palcem na oś boczną - mamy wpływy podatkowe. Sedno jego legendarnego wywodu można podsumować tak: do pewnego momentu wyższe podatki faktycznie dają wyższe przychody fiskalne. Ale w pewnym momencie dochodzi do przekroczenia krytycznego punktu. Bo gdy podatki są zbyt wysokie to państwo na dalszych podwyżkach traci. A nie zarabia. Dzieje się tak rzecz jasna dlatego, że nadmierne obciążenia zniechęcają ludzi do przedsiębiorczości i sprawiają, iż wytworzonego bogactwa jest mniej. A więc mniej jest również płaconych od tego bogactwa podatków.
Ekonomista Laffer nie miał na poparcie swojej tezy żadnych badań empirycznych z 20 krajów świata. Nie przekopał się też przez historię gospodarczą 20 kolejnych. Ale to w niczym nie przeszkadzało. Mimo tych braków jego „krzywa” została entuzjastycznie przyjęta przez siedzących z nim przy stoliku mężczyzn. Tymi mężczyznami byli politycy republikańscy - Donald Rumsfeld i Dick Cheney - najbliżsi wówczas doradcy ekonomiczni prezydenta Geralda Forda. Oni właśnie czegoś takiego potrzebowali. Republikanie szukali polityczno-ekonomicznej platformy, do zwalczania zbyt wysokich - ich zdaniem - podatków osobistych i biznesowych w Ameryce. Były lata 70. i krańcowe stawki PIT w USA faktycznie sięgały 70 proc. Zasiane wówczas ziarno wykiełkuje już dekadę później, gdy hasło niskich podatków dla rozruszania gospodarki stanie się podstawowym przekazem neoliberałów po obu stronach Atlantyku.
Drugim - po krzywej Laffera - argumentem zwolenników niskich podatków w Polsce była pilna potrzeba przyciągnięcia do kraju kapitału. Bez tego kapitału - dowodzono - nie będzie nowych inwestycji. Zwłaszcza, że przez wiele lat państwo (nie tylko w Polsce) nie bardzo się do aktywnej roli inwestora paliło. Liczono więc, że zachęcony niskimi (lub wręcz zerowymi) daninami biznes - zwłaszcza zagraniczny - ulokuje się u nas i zacznie budować, produkować i zatrudniać. A jak już się zadomowi to może będzie w przyszłości skłonny zacząć płacić więcej danin? Kto wie?
Po trzecie, mówiono (i mówi się nadal) o potrzebie „pozostawieniu pieniędzy w kieszeni obywatela”. O tym, że człowiek sam najlepiej wie, na co środki należy wydać. I zamiast zmuszać go do uiszczania danin trzeba pozwolić mu żyć, inwestować i kwitnąć.
Lata jednak lecą, a natura gospodarki oraz kapitalizmu zmienia się na naszych oczach. Może więc warto na nowo - i świeżym okiem - spojrzeć również na te trzy święte argumenty za sensownością niskich podatków?
Co wtedy widać?
Po pierwsze, że zmieniły się okoliczności. Dziś nie żyjemy ani w latach 70. XX wieku. Ani nie jesteśmy obywatelami starej dobrej Ameryki lub innego zachodniego kraju ze złotych czasów powojennego welfare state’u. Wtedy faktycznie, „problemem” kapitalistycznego świata może mógł być nadmierny fiskalizm państw. Ale przecież dziś krańcowa stawka podatków PIT czy CIT w USA, Wielkiej Brytanii czy Europie nie sięga już - jak wtedy - 70 czy 80 proc. Minione trzy dekady to raczej czas wielkich obniżek podatków. Dziś krańcowe stawki PIT czy CIT są raczej na poziomie 30-40 proc. A efektywnie to nawet jeszcze mniej. W efekcie nie ma już ani teoretycznych ani praktycznych podstaw, by wierzyć w ideologiczne konstrukty w stylu wspomnianej już krzywej Laffera. Żyjemy już w innym świecie. Który bardziej przypomina okres międzywojenny. A w naszych społeczeństwach problemem nie jest nadmiernie obciążony podatkiem kapitał. Tylko raczej wykluczony i coraz bardziej rozsierdzony biedak lub średniak, który wiosłuje, wiosłuje, ale nie może ruszyć ani centymetra do przodu.
Po drugie, dziś widać, że o ile podatki bardzo łatwo obniżyć (każdy wyborca przyklaśnie i jeszcze posypią się lajki od mediów). O tyle w zasadzie niemożliwością jest zaordynowanie podwyżki. Wygląda na to, że jest z nimi jak z jajecznicą. Łatwo jest rozbić jajka. Ale powkładać do skorupek? To już zupełnie nie sposób. No chyba, że nadejdzie jakaś wielka trwoga. W głośnej książce „Taxing the Rich” (O opodatkowaniu bogatych) z roku 2016 ekonomiści David Stasavage i Kenneth Scheve pokazują, że duże podwyżki podatków w krajach rozwiniętych miały miejsce tylko i wyłącznie w czasie wielkich wojen (pierwsza i druga światowa). I były możliwe do utrzymania tylko przez pewien określony czas po nich. Gdy jednak egzystencjalne zagrożenie znikało podatki znów spadały. I żadna siła ani żaden kryzys nie był ich w stanie podnieść do góry. Działo się tak dlatego, że kapitał (który wyższych podatków nie lubi) bardzo pilnuje, by do tego nie doszło. Wykorzystując do tego celu wszelkie dostępne zasoby organizacyjne, finansowe czy lobbingowe. Kupując sobie poparcie mediów, ekspertyzę fachowców i poparcie polityków. Dzięki temu może przez cały czas straszyć negatywnymi skutkami podatkowych podwyżek: załamaniem wzrostu, masową migracją najbardziej przedsiębiorczych czy krachem inwestycji.
Po trzecie, pewnie nadal zgadza się twierdzenie, że najbiedniejszym trzeba ulżyć podatkowo i nie jest sensowne zdzieranie z nich ostatniej koszuli. Ale jednocześnie bogatsi - zwłaszcza dziś - mogliby bez trudu zapłacić więcej danin niż faktycznie płacą. Również po to by nie odjechać dochodowo i cywilizacyjnie reszcie społeczeństwa i by zabójcze dla społecznej spójności nierówności się aż tak szybko nie zwiększały.
Oczywiście zaraz pojawią się wspomniane argumenty, że bogatszych i bardziej przedsiębiorczych trzeba zostawić w spokoju, bo to z ich nadwyżek odbywa się finansowanie budowy bogactwa narodowego. Z takimi obawami da się jednak polemizować. Przypominając na przykład starą (z roku 1969) pracę późniejszego noblisty Josepha Stiglitza, który dowodził, że podatek majątkowy może oczywiście zmniejszyć sumy przeznaczanie na inwestycje. Jednocześnie pokazywał jednak, że zmienią się też proporcje pomiędzy inwestycjami mniej lub bardziej ryzykownymi. Inaczej mówiąc – im bardziej bogaty jest bogacz, tym więcej pieniędzy przeznacza na inwestycje rentierskie, a więc pozbawione ryzyka. Z których najczęściej nie ma dla gospodarki większego pożytku. Dlatego może warto go zachęcić do ruszenia swoich pieniędzy w celu poszukiwania bardziej ryzykownych inwestycji. I taką właśnie konsekwencję może przynieść podatek majątkowy.
Na dodatek, to wcale nie musi być tak, iż zwiększenie konsumpcji przez bogatszych przedstawicieli społeczeństwa jest zawsze koniecznie dobre. Bo co to znaczy „konsumpcja bogatego”?. Przecież nie to, że zacznie nagle wydawać więcej na jakiekolwiek towary lub usługi. Wszak wszystkie swoje (te dostępne za pieniądze) potrzeby ma już od dawna spełnione. W praktyce taka „konsumpcja bogacza” bardzo często oznacza posunięcia bardzo niemiłe dla systemu, w którym żyje. Jedna z jej form to na przykład wywieranie wpływu na proces polityczny. Na przykład w celu odwrócenia niekorzystnych (zdaniem bogacza) posunięć władzy. Choćby samego podatku majątkowego. Demokracja - niestety - daje ku temu olbrzymie możliwości.
To tylko kilka argumentów pokazujących, że jest życie poza murami szkoły niskich podatków. Trzeba tylko odważyć się z niej wyjść i zobaczyć, że tam także jest życie. Dużo życia.
O autorze:
Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny. Pracował w "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Polityce" i "Tygodniku Powszechnym". Obecnie członek redakcji "Salonu24". Autor kilku książek m.in. "To nie jest kraj dla pracowników" czy "Dziecięca choroba liberalizmu". Współautor scenariusza do filmu fabularnego "Gierek". Laureat szeregu najbardziej prestiżowych nagród dziennikarskich.