Przewodnik ekonomiczny#3: Jaki jest sens progresywnych podatków?
W Polsce ciągle spotkać można wielu zwolenników poglądu, że podatki powinny być równe iproste. Ich zdaniem najlepszą i najsprawiedliwszą formułą opodatkowania byłby podatek płaski.
Zwany czasem liniowym. W liniowcu pociąga obietnica przejrzystości i prostoty. Zwolennicy takiego nastawienia powiadają, że świat podatków płaskich to świat równych reguł, który bliski jest starym dobrym czasom - zanim do gry wkroczyły państwa z ich rozbudowaną podatkowym ustawodawstwem i aparatem administracyjnym potrzebnym od jego obsługi.
Z tymi „starymi dobrymi czasami” to nie do końca tak. Bo we wczesnej historii opodatkowania znaleźć można najróżniejsze formy danin. I tak na przykład w starożytnym Rzymie jeszcze za czasów republiki istniał podatek pogłówny - płacony, jak sama nazwa wskazuje - od głowy. Czyli równo i niezależnie od stanu zasobności danego podatnika.
Danina ta uchodziła jednak za niesprawiedliwą i powodowała wiele społecznych napięć. Zwłaszcza, że od pewnego momentu zostali z niego zwolnieni mieszkańcy Italii. Podatek ten stał się więc rodzajem daniny zbieranej od rzymskich prowincji. Które to prowincje nie raz i nie dwa się przeciw tym podatkom buntowały. Jednym z takich buntów była słynna rewolta żydowska z I wieku naszej ery, której efektem było zburzenie świątyni w Jerozolimie.
Ale jednocześnie w tym samym Rzymie mieliśmy także podatki majątkowe. Płacone jako procent od całego zakumulowanego majątku. To znaczy od ziemi, nieruchomości czy niewolników.
W naszych czasach podatkowa progresja została oczywiście rozbudowana. Jako główny argument za takim rozwiązaniem służyła (i służy nadal) koncepcja nazywana przez ekonomistów „spadającą krańcową użytecznością”. Brzmi to może niezbyt ładnie, ale jest w sumie dość proste. I w jakimś sensie prawo to wyłożył nawet Jezus w Piśmie Świętym. Pamiętacie historię o wdowie, która złożyła do świątynnej skarbony dwa nędzne grosze? Widząc jej gest Chrystus pouczył uczniów, że ta danina była de facto wyższa niż to, co wrzucali bogacze. „Oni wrzucali z tego, co im zbywało - ona zaś dała wszystko, co miała” - słyszymy od Jezusa.
I choć syn cieśli z Nazaretu nie był ekonomistą, to przecież ma tu świętą rację. Gdy zarabiasz 1000 złotych, to nałożenie na ciebie 10-procentowego podatku w wysokości 100 złotych jest poważnym uszczupleniem budżetu. Musisz bowiem poradzić sobie teraz z 900 złotymi w kieszeni. Ale gdy twoje zarobki wynoszą 100 tysięcy to nawet zapłacenie podatku w wysokości 10 procent od całości sprawia, że masz nadal 90 tysięcy do dyspozycji. Czy przeżyjesz takie opodatkowanie? Bez problemu. Dzieje się tak właśnie z powodu działania wspomnianej malejącej użyteczności krańcowej. Każde kolejne 100 złotych dodawane do dochodu waży dla posiadacza tego dochodu coraz mniej. I odwrotnie. Każde utracone 100 złotych boli bardziej. A gdy dochodzi do zera to ból zaczyna być trudny do zniesienia. Tak to działa.
I właśnie dlatego - powiadają zwolennicy progresywnego opodatkowania - bogatszych można poprosić o zapłacenie do wspólnej kasy więcej. Oczywiście przeciwnicy progresywnych podatków odpowiadają na to zazwyczaj, że oni przecież i tak… płacą więcej. Nawet, gdy podatek jest płaski. Kwotowo oczywiście to święta prawda. Od podatnika osiągającego przychody liczone w milionach fiskus uzyska wyższe kwoty nawet przy istnieniu podatku degresywnego. Degresywnego, to znaczy takiego, w którym bogaci - po uwzględnieniu przysługujących im odliczeń, ulg i innych optymalizacji - płacą mniejszy procent swojego dochodu niż szaraki. Jednak zważywszy na przychody szaraków to będzie i tak więcej niż wpłaca do systemu szaraczek.
Na to jednak warto fanom podatków liniowych stale przypominać, że podatki mają nie tylko funkcję fiskalną. Można nawet powiedzieć, że w kapitalizmie, w którym żyjemy (było o tym w poprzednich odcinkach Przewodnika Ekonomicznego) funkcja fiskalna schodzi coraz bardziej na dalszy plan. Mówiąc wprost - w podatkach rzecz coraz mniej w napełnianiu państwowej kasy. Więc argument, że bogaty nawet w przypadku degresywnego liniowca płaci większe kwoty niż biedak, traci tutaj swoją rację bytu.
Na plan pierwszy we współczesnym świecie wysuwa się za to inna funkcja podatków. Jaka? Nazwać ją można funkcją sprawiedliwościową. Albo też redystrybucyjną. To znaczy taką, że przy pomocy podatków nie tyle łatamy budżet, co raczej realizujemy społeczną misję państwa. A misja ta polega na zbudowaniu takiego kraju, w którym żyje się bardziej sprawiedliwie.
A co to znaczy sprawiedliwie? Tu oczywiście wchodzimy już na bardziej grząskie tereny ekonomii i filozofii politycznej. Ale i tu są pewne ramy, których można się chwycić. Jednym z bardziej popularnych od dłuższego czasu mierników sprawiedliwości społecznej są nierówności. Gdy rosną, mamy sygnał, że społeczeństwo staje się mniej sprawiedliwe.
Budując na tym przekonaniu francuscy ekonomiści Thomas Piketty i Emmanuel Saez już dekadę temu postawili tezę, że powodem rosnących od lat 70 XX nierówności dochodowych w krajach rozwiniętego Zachodu było właśnie stałe spłaszczanie podatków. A więc odchodzenie od podatkowej progresji. W tym czasie faktycznie średnia krańcowa stawka podatkowa (czyli podatki najbogatszych) spadły z ok. 60 do ok. 30 proc. A efektywnie licząc (ulgi, optymalizacje) to jeszcze znacznie mocniej.
Jeśli więc chcemy zrobić coś z nierównościami - a więc uczynić społeczeństwo bardziej sprawiedliwym (lub przynajmniej mniej niesprawiedliwym) - to można ten cel realizować właśnie poprzez system podatkowy. I to jest właśnie główny cel progresywnych podatków. Jest nim sprawiedliwość. Oczywiście można się na to słowo zżymać albo obrażać. Ale ono nadal będzie stało jak latarnia na horyzoncie każdej poważnej politycznej i ekonomicznej debaty. I zawsze w każdej wspólnocie znajdą się ludzie, którzy będą się chcieli na tę latarnię orientować. To naturalne i nie ma najmniejszego sensu z tym walczyć. Trzeba to przyjąć do wiadomości.
O autorze:
Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny. Pracował w "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Polityce" i "Tygodniku Powszechnym". Obecnie członek redakcji "Salonu24". Autor kilku książek m.in. "To nie jest kraj dla pracowników" czy "Dziecięca choroba liberalizmu". Współautor scenariusza do filmu fabularnego "Gierek". Laureat szeregu najbardziej prestiżowych nagród dziennikarskich.