Przewodnik Ekonomiczny#7: Friendshoring? A co to takiego?
Pojawiło się nowe słowo. „Friendshoring”. Pisany czasem jako „friend-shoring”. Oznacza „przesuwanie produkcji do przyjaciół”.
A dokładniej do krajów pewnych i sprawdzonych pod względem geopolitycznych lojalności.
Jest to oczywiście efekt rosyjskiego ataku na Ukrainę. Zachodnie elity długo nie mogły uwierzyć, że Putin się do tego posunie. Swoją pewność budowali na przekonaniu, że to się Rosji po prostu nie opłaca. Zbyt dobrze jej się z Zachodem współżyło. I zbyt duże były dla Rosji profity związane z rolą dostawcy kluczowych surowców: ropy, gazu, żywności czy wielu rzadkich metali potrzebnych do produkcji kluczowych technologii. Od smartfonów po fotowoltaikę.
Ale Putin jednak zaatakował. Więcej nawet. Cała grupa krajów świata odmówiła jednoznacznego potępienia rosyjskiej agresji i tym samym nie stanęła z Zachodem w jednym szeregu. A nie były to kraje nieważne. Przeciwnie - większość z nich odgrywa dla zachodnich gospodarek rolę nie mniej kluczową, co Rosja. Rolę poddostawcy wielu kluczowych surowców. Te kraje to Meksyk, Brazylia, Indie. No i oczywiście Chiny.
W jakimś sensie wiosna roku 2022 pokazała więc Zachodowi naturalne granice modelu opartego o tzw. offshoring. To znaczy proces polegający na takim rozciągnięciu globalnych łańcuchów dostaw, by było jak najtaniej. W ten sposób produkcja kluczowych surowców (energetyka, żywność, metale) została przez Zachód wypchnięta poza swoje granice. Dokąd się tylko dało. Tu, po upadku żelaznej kurtyny nie było żadnych blokad ani ograniczeń.
Inwestorzy szli więc po surowce do Rosji, do Ameryki Łacińskiej albo do Azji. Raz, że pozwoliło to zachodnim korporacjom na minimalizację kosztów. Dwa, umożliwiło zalanie światowych rynków coraz tańszymi produktami. A trzy, oddaliło na krańce świata wszelkie brudne elementy tworzenia produktów i usług potrzebnych do zapewnienia mieszkańcom Zachodu komfortu, do jakiego nawykli. Tak powstał kościec neoliberalnej globalizacji, jaką znamy. Strategicznie ryzykowny i moralnie mocno zakłamany. Ale jednak niesamowicie zyskowny.
Ten model funkcjonował doskonale za zasłoną dominującej ideologii. Czasem była to obezwładniająca opowieść o dobrodziejstwach wolnego handlu i płynących stąd korzyści dla wszystkich (zwanych popularnie sytuacją typu „win-win”). Czasem mieliśmy ideologię „wiecznego pokoju” (bo przecież - powiadano - kraje, które ze sobą handlują pięć razy się zastanowią zanim sięgną po broń przeciwko sobie). Za wszystkim zaś stały wielkie interesy beneficjentów takiego układu sił. Głównie największych zachodnich korporacji, które nawykły do osiąganych latami krociowych zysków. Zyski te był tak duże, że starczało nawet na dzielenie się nimi z lokalnymi elitami i oligarchią wyspecjalizowaną w dostarczaniu potrzebnych Zachodowi surowców.
W efekcie Zachód popadł jednak niepostrzeżenie w uzależnienie od tanich surowców. Czyli od taniej ropy, taniego gazu, taniej żywności i tanich metali. W międzyczasie poddostawcy zaczęli się więc orientować, że mają w ręku coś, czego Zachód nie ma. Wielu (jak choćby krajom Zatoki Perskiej) zdawały się wystarczać zyski czerpane z tego układu. Niektórzy postanowili zagrać jednak o jeszcze wyższą stawkę. To właśnie przypadek Rosji Putina. Kraju, który w oparciu o gazowo-naftowe zyski chciał odbudować swoje utracone imperium. Oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego agresji na Ukrainę. Tworzy jednak kontekst, od którego nie da się dziś zwyczajnie uciec.
Oczywiście sporej części zachodnich elit wciąż nie mieści się to w głowie. I dlatego wciąż uważają, że polityka rosyjskiego prezydenta wobec Ukrainy to przejaw szaleństwa. To niebezpieczne złudzenie. To, co zrobił Putin było logiczną konsekwencją modelu globalizacji minionych 30 lat. Globalizacji, w której Zachód chciał mieć wszystko naraz. Ciagle chciał niepodzielnie panować i czerpać korzyści z korzystnego dla siebie ułożenia globalnych łańcuchów dostaw. Ale jednocześnie bogate kraje (nawet Ameryka) a zwłaszcza ich liberalne społeczeństwa coraz mniej chciały pogodzić się z tym, że dla utrzymania tego ładu potrzebne jest „gruby kij w ręku”. To znaczy zbrojenia, kolonialna dyplomacja czy (w ostateczności) duszenie w zarodku prób buntu na peryferiach.
Zgłaszany coraz częściej (ostatnio przez sekretarz skarbu USA Janet Yellen) postulat „friendshoringu” ma być czymś w rodzaju wyjścia z tej matni. Chodzi o to, by Zachód w przyszłości uważniej dobierał sobie poddostawców kluczowych surowców. I kierował się przy ich wyborze już nie tylko wizją potencjalnych zysków. Ale także geopolitycznymi rachubami.
Przeciwnicy takiego zwrotu już zaczynają oczywiście bić na alarm. A biznesowe media zachodniego świata pełne są tekstów ostrzegających przed nowym uderzeniem w globalizację, które będzie „friendshoringowi” bez wątpienia towarzyszyło. Oczywiście wzrost kosztów produkcji - a więc i trwały wzrost cen towarów - związany z takim odcięciem się od części „niepewnych” dostawców jest scenariuszem realnym.
Pytanie oczywiście, czy Zachód i ich polityczne elity będą chciały je ponieść.
O autorze:
Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny. Pracował w "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Polityce" i "Tygodniku Powszechnym". Obecnie członek redakcji "Salonu24". Autor kilku książek m.in. "To nie jest kraj dla pracowników" czy "Dziecięca choroba liberalizmu". Współautor scenariusza do filmu fabularnego "Gierek". Laureat szeregu najbardziej prestiżowych nagród dziennikarskich.